Trochę pomieszkiwałam tu i ówdzie, były mieszkania w bloku, były ciasne studenckie klitki, wychowałam się w starej kamienicy, a teraz mam dom.
W moim domu rodzinnym nie było w kuchni miejsca na stół i kuchnia była daleko od salonu, oddzielona od przedpokoju drzwiami dodatkowo. Zawsze denerwowało mnie, że do kuchni trzeba było wyjść z salonu, bo traciło się wątek rozmowy, nie słyszało czyjegoś żartu itd. A podczas smażenia ryb i tak było je czuć w całym domu.
Blokowych mieszkań nigdy nie polubiłam, źle je wspominam.
W moim domu kuchnia jest pomieszczeniem niby osobnym, ale z wejściem od przedpokoju, więc mogę przywitać wchodzących gości. Drugie bardzo szerokie wejście jest do salono-jadalni, dzięki czemu do stołu mam kilka kroków. Jest ciągły kontakt, a jak gotuję coś, co wymaga więcej powierzchni płaskich niż blat kuchenny, to korzystam ze stołu w jadalni. Zapachy wędrują po chałupie, ale wentylacja jest taka, że prędzej na górze będzie czuć coś smażonego niż w salonie. A to, że niektóre odgłosy mogą przeszkadzać, to trudno. Mi przeszkadza telewizor, a raczej te idiotyzmy przez telewizję emitowane, ale przecież sama w domu nie mieszkam, na kompromisy trzeba iść. I tak jak nie będę tłukła kotletów, kiedy ktoś rozmawia przez telefon, albo uciął sobie drzemkę, tak oglądający telewizję może ściszyć to, co mnie irytuje, albo przełączyć.
Dogadać się trzeba po prostu.
I zawsze się śmiałam, że drzwi w kuchni służą do tego, żeby stała za nimi miotła

, więc u mnie stoi za lodówką.