No cóż, całe lata wstawałam o 6 rano i kładłam się spać koło 1-2 po północy, pracowałam po kilkanaście godzin dziennie, dojazd do roboty to dodatkowe 22 kilometry w jedną stronę. A więc prowadziłam życie raczej męczące i musiałam się solidnie dostosować do warunków. Ale długie dojazdy samochodem miały też zalety, zawsze, kiedy wsiadam za kierownicę, budzenie następuje bardzo szybko, adrenalinka płynie szerokim strumieniem i nawet kawa nie jest potrzebna. Ale potem, po dojechaniu do pracy - przedpołudnie zawsze było na zwolnionych obrotach, dopiero popołudniu i wieczorem świat się kręcił w szalonym pędzie. Przeżyłam, jak widać, nie najgorzej.
Teraz, od jakichś dwóch lat mam komfort robienia tego, co chcę (w granicach przyzwoitości, rzecz jasna) i kiedy chcę. A jestem sową, więc w sposób naturalny czasem mi się przestawia dzień z nocą. Mijamy się z Sz. Małżonkiem, ja idę spać, kiedy on wstaje
Ale ostatnio próbowałam przyzwyczaić się do wstawania o 8, bo szkoda takiego pięknego dnia, w końcu wiosna idzie, dzień dłuższy i w ogóle. I co? Wstaję rano, kręcę się w kółko, jak kopnięty bączek i ok. południa padam na fotelu. Nic nie zrobię, a zmęczona jestem, jakbym pół stadionu zgrabiła. Ziewam, nawet po drugiej kawie (a pijam małą, ale baaardzo mocną), nic nie jest w stanie mnie rozbudzić, snuję się i marudzę. Dopiero po południu zaczynam prawdziwe życie.
(Sorry za offtopic, ale ja tylko odpowiadam na zadane pytanie - od 11

)