
A tu widoki tego naszego bałaganu do uporządkowania - łąka do wykoszenia, w środku pościnane, uschłe gałęzie.

Rodzinka ochoczo przystąpiła do pracy. Nawet mnie nie przepuścili, chociaż ja jestem przecież stworzona do wyższych celów np. fotorelacjonowania ich wysiłków



Nie powiem, targali te krzaczyska, gałęziory pod górkę jak niewolnicy w Egipcie, ale bez świstu bacików nad głową, no czasami coś tam wołałam, żeby się nie lenili ;:2
Góra suchych gałęzi rosła, a my znosiliśmy, znosiliśmy, znosiliśmy... i jeszcze będziemy mieli co znosić w najbliższym czasie.



Mój Połówek postanowił skosić trochę tej dzikiej łąki. Trzeba było przygotować narzędzie pracy - zabytkową kosę, bo teren strasznie nierówny (przez milion kopców krecich) , a kosiarki spalinowej z tarczą do cięcia "niet"

Płówek wziął się ostro do pracy, jak za czasów "bezkosiarkowych" - czyli poczciwa kosa i własne łapki. Szło mu całkiem nieźle jak na mieszczucha.


Po wycince troche "pojaśniało" i nie jest już tak ponuro. Zostały jednak gałęzie do uprzątnięcia, sporo ich...



Teraz do strumyka można dojść bez kłopotu i przedzierania się przez krzaki i chaszcze. Po drugiej stronie trzeba wyciąć jednak "las pokrzyw" , chyba zajmę się eksportem pokrzyw na pokrzywową gnojówkę ;) bo tego dobra ci u mnie dostatek. W dalszej części strumyka jest jeszcze gorzej, bo chaszcze po obu stronach, ale z czasem i to sie uporządkuje.


Rodzinka, czasami dawała sobie chwilę na oddech i odpoczywała przy wodzie.

Po wycince zrobiło się jakby luźniej i okazało się, że jest sporo miejsca do zagospodarowania, chociaż konkurencja nie śpi i juz zaczęła odrastac pokrzywa, czeremcha i jakieś inne krzaczorki.


A wieczorkiem mój Połówek i Córcia zasłużyli na kiełbaskę i ziemniaczki z ogniska.


To był bardzo pracowity dzień, ale fajnie było
