Kochani, wróciłam. Wrażeń moc, niestety niekoniecznie pozytywnych

Ale o tym za moment...
Marzko, na punkcie ziół mam małego hopla i chciałabym mieć wszystkie u siebie, nawet jeśli niektórych w życiu do niczego nie użyję. Oprócz tego, że są pożyteczne, moim zdaniem są piękne, po prostu... Moja "ziołówka" się rozrasta, natomiast wciąż daleko jej do wymarzonej pachnąco-kwitnącej rabaty. Małymi kroczkami - do przodu
Jacku, słowo "przestrzegam" w mojej interpretacji brzmi: "serdecznie polecam". Ja stawiam właśnie na rośliny ekspansywne, jeśli mam do wyboru gęstwinę żubrówkowo-miętową a perzowisko, wolę opcję numer jeden... Tu jest tyle przestrzeni, że małe rarytaski mogę sobie dopieszczać na kilku mini-poletkach, ale reszta należeć będzie do gigantów, choćby najbardziej bezczelnych. Ale oczywiście dzielę, rozsadzam, będę się starała trzymać to w jako takich ryzach
Małgosiu, Irminko, Maśku, rozmarynu w dalszym ciągu nie sprowadziłam, korki w 3mieście były takie, że kiedy wreszcie udało nam się z "metropolii" wydostać, chcieliśmy jak najszybciej dostać się do Starego Lasu, dalsze zakupy sobie odpuściłam. Jechaliśmy opłotkami, żadnych stoisk z rozmarynem przy szosach ni polnych dróżkach nie uświadczyłam
Kasiu, cieszę się, że tu zawędrowałaś i dzięki za ciepłe słowa. Obieżyświat ze mnie żaden, ale wśród "obieżypolków" mogę mieć coś do powiedzenia

Mimo wszystko mam cichą nadzieję, że pewnego pięknego dnia historia przeprowadzkowa znajdzie szczęśliwy, "bajkowy" finał...
Mieszkanie na Pradze wspominam bardzo miło, z Ząbkowskiej przeniosłam się w okolice ronda Starzyńskiego, dopiero w ostatniej kolejności - na Wolę. Prawy brzeg Wisły był kapitalnym siedliskiem
A co do ogrodniczej "wiedzy", to jest bardzo skromna, za to mam gumowe ucho do kwiatowych ploteczek i lubię je powtarzać dalej

Jeśli mogą być w czymś pomocne - to świetnie.
***
A teraz wracam do litanii moich nieszczęść. Wszystko zaczęło się jeszcze w drodze do Str. Lasu, kiedy Tatowy rzekł od niechcenia - "jak byłem tam w piątek, to siwo było wszędzie"... Mnie zmroziło, bo przecież w czwartek, już po "Zimnych" i po sprawdzeniu [bezminusowej] prognozy na dalsze dni, wysadzałam do gruntu maleńkie poziomeczki, minę i czubatkę. Oczywiście na mecie w te pędy pognałam sprawdzić, co sie stało sie... I stało się najgorsze, sto procent zgonów. Nawet nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać.
Same poziomeczki sadziłam przez godzinę, żeby żadnemu maleństwu nic się nie stało. A mrozek załatwił sprawę znacznie szybciej.
Rzuciłam znad pobojowiska wzrok na wielosiła - zjedzony do połowy, choć pewnie nie posmakował zbytnio koneserowi, bo jednak trochę dla mnie zostawił... na "ucztę dla oczu".
Nie tylko poziomek nie pojem, warzywek pewnie też nie za bardzo, bo rosną jak za karę - co akurat było do przewidzenia, bo ziemi niczym wcześniej nie zasilałam. Tylko bób rośnie w miarę ładnie. Już oblepiony przez mszyce, choć jeszcze ani pół kwiatka na nim.
Postanowiłam sprawdzić, co się dzieje z liliami, że nadal nie wyłażą spod ziemi i zgodnie z przeczuciem - zgniły. Do wyrzucenia.
Na namiotowej heliotrop ledwo zipał, bo rośnie akurat w bardzo gorącym punkcie, mimo że reszta "rabaty" to półcień [chciałam dla niego dobrze

]. Dostał wiadro wody, to się podźwignął. Natomiast wysiany tytoń nie daje znaku życia i pewnie też coś z nim zrobiłam nie tak, choć wydawało mi się, że "skiepścić" go - to jest akurat niemożliwe...
A jakby tego było mało, to kiedy po dniu sadzenia, siania, kopania, pielenia i koszenia położyłam się spać, jakiś najzłośliwszy ze złośliwej zgrai komarzej postanowił mnie "pocałować" na dobranoc. W prawą powiekę. Obudziłam się więc już cyklopem, może to i lepiej, bo dzięki temu widziałam połowę mniej strat
Wesołe jest życie ogrodniczki, hej-ho.
Lecę popatrzeć, co u Was... Chciałam zaparzyć sobie kawki, by było milej, ale mleczko mi się "skluskowało", a na zakupy z tym okiem ja się nie wybieram dziś

Niech się skończy ten festiwal sztuk nieprzyjemnych!