Jadziu, nie zapomniałam, ale sama wiesz jak to jest...
Aneczko, nie mam już żadnych planów na nowy sezon, bo to co miałam zrobić, to już zrobione.. no chyba że nie będzie mi się podobało, to coś pokombinuję... myślę jednak że u mnie już nic nie można wymyślić... za mały teren, a przerabiać od nowa mi się już nie chce... za stara już jestem... teraz tylko cieszyć się kwiatami trzeba...
Obiecałam Wam podzielić się moimi obserwacjami na temat róż które mam... no więc spróbuję to zrobić, tylko od czego by tu zacząć ?...

... już wiem... zacznę od tych, których już nie mam...
Na pierwszy ogień pójdzie LO... Louise Odier...
No cóż... kupiłam ją kilka lat temu i rosła całkiem dobrze i nawet kwitła obficie, ale tylko pierwsze kwitnienie, bo drugie było dość skąpe.
Rosła u mnie w pełnym słońcu, a cień miała dopiero późnym popołudniem... na początku byłam nią oczarowana, bo pięknie kwitła i cudnie pachniała.
Ale od zawsze chorowała na czarną plamistość i to dość szybko... były lata, gdzie choroba dawała znać o sobie już pod koniec czerwca i na początku lipca...
Trochę denerwowało mnie też to, że wypuszczała bardzo długie pędy... nawet do 3 metrów... niby fajnie, ale trzeba było kombinować znowu podpory...
Dwa lata temu, po bardzo łagodnej zimie nie cięłam jej prawie wcale, no i wtedy to zupełnie mnie rozczarowała... wyrosła na potwora, kwitła i owszem, nawet pędy uginały się do samej ziemi od kwiatów i wyglądało to pięknie, ale... no właśnie... nie zdążyła jeszcze przekwitnąć, a już była do połowy goła... bezwstydnica jedna... no i to zaważyło, że się jej pozbyłam... trochę z bólem serca, ale poszła pod topór... czy dobrze zrobiłam ?... nie wiem... ale jest tyle fajnych róż, że...
