Jak wyprowadzić taką przemarzniętą morwę? Przez zimę przemarzły jej tylko czubki pędów, ale gdy ruszyła na wiosnę to przyszedł przymrozek i wszystko ściął. Potem zrobiło się cieplej, odbiła z uśpionych pąków i... znowu silny przymrozek. Po tym nie dawała już oznak życia, gdzieś tak tak do połowy czerwca. Przez ten czas górna część przewodnika zamarła, podobnie niektóre pędy boczne, myślałam, że już nic z tego nie będzie, ale w końcu ruszyła jeszcze z trzech oczek, gdzieś w 1/3 wysokości głównego pnia.
Wyrosły z tego trzy pędy, rosnące w równym tempie. Jeden z nich można nagiąć do słupka, jako nowy przewodnik, ale co z pozostałymi? Usunąć? Można by je odgiąć do poziomu, ale wtedy będą rosły za nisko, a chciałam ją prowadzić wysoko, żeby nie przeszkadzała w chodzeniu, koszeniu itd. Nie chcę też jej pozwolić rosnąć w formie takich wideł z kilkoma głównymi pędami pod ostrym kątem, więc kiedyś i tak któreś będą do wycięcia. Tylko zastanawiam się czy robić to teraz, czy pozwolić drzewku odzyskać siły? Może po prostu wyłamać czubki i pilnować żeby te pędy dalej już nie ruszyły, a energia wzrostu poszła w ten jeden pozostawiony? Bo wycinając teraz całkiem dwa z trzech pędów usunęłabym 2/3 masy zielonej drzewka i obawiam się czy to nie za dużo, dla i tak już osłabionej rośliny. Tym bardziej, że wystarczy że jakiś ptak, czy wiatr wyłamie ostatni pozostawiony pęd i zostanie łysy kikut w połowie lata, który może już nie odbić od zera po raz trzeci w tym roku. Z drugiej strony, czekając z wycięciem, pędy w końcu zdrewnieją i po ich usunięciu pozostaną duże rany na pniu (a tak by się te miejsca już przez ten czas goiły), który to pień już i tak jest usiany sęczkami po usuniętych bocznych gałęziach. No i po co drzewo ma marnować energię na coś, co i tak ma zostać usunięte.
W dodatku, wśród usuniętych bocznych gałęzi były dwie, które całkiem obumarły po tych przymrozkach, a wokół sęków po nich zapadła się kora (zaznaczone na czerwono) i powstały rozległe nekrozy (?), które zaczynają porastać jakimś pomarańczowym grzybkiem. Co robić z takimi obumarłymi miejscami na głównym pniu, czy zdrapać zapadniętą korę i posmarować całość maścią, czy lepiej nie ingerować w naturę i pozwolić drzewu samemu z tym sobie poradzić? Razem te obumarłe miejsca zajmują gdzieś między połową, a 2/3 obwodu pnia (chociaż nie w ciągłej linii) i zastanawiam się, czy nie będą się one jeszcze powiększać, skoro przepływ soków po tej stronie pnia jest tak zakłócony i czy np. za jakiś czas po prostu nie obumrze cała ta jego (północna) strona. Został też stary przewodnik (również na czerwono), bo miałam nadzieję, że może coś jeszcze ruszy wyżej, ale teraz już widać, że jest martwy (też zaczyna pojawiać się ten grzybek) więc po prostu go wytnę nad żywym.
A może w ogóle nie warto się bawić w ratowanie takiego egzemplarza z uszkodzonym głównym pniem, tylko kupić na jesień nową, zdrową, a potem pilnować jej w pierwszych latach na wiosnę? Morwy szybko rosną, to taka nowa, nawet jeśli młodsza (ale zdrowa), pewnie szybko przerosłaby tę obecną w osłabionej kondycji i z ranami, które pewnie goić się będą jeszcze przez lata. Drzewko jest szczepione, więc opcja ze ścięciem do zera i czekaniem aż odbije nowe z korzenia odpada

