Metoda stara, przedwieczna właściwie, i prosta - lecz należy ostrzec że nie dla każdego podniebienia.
Wino gęste, pełne intensywnych smaków, pikantne. Nie dla marketowego klienta nauczonego "szlachetnych" francuskich wodnistości.

Choć tradycja pono powraca, już i 'koneserom' się znudziło... markietingowo po prasie analizować "subtelne różnice" między przemysłowem cabernetem jednem a drugiem...

A takie wina wciąż można spotkać, lecz raczej jako lokalne czy domowe, Grecja, Bułgaria... z dzieciństwa pamiętam pierwsze, u znajomych Bułgarów, rewelacja. Dziś chyba tylko Gruzini wciąż wyrabiają na sprzedaż, lecz i oni handlowo kupażują to z normalnym cienkuszem...
Bo tu nie tyle o gładkie napoje pijackie rzecz idzie, lecz o zdrowe przetwory owocowe, zapasy na zimę; zaś praszczury tysiące lat temu nie mieli mierników, instalacyj, filtrów i innych duperszwajców - a jednak jakoś wynaleźli wino

Cała idea w przeprowadzeniu naturalnej fermentacji na wszystkim, z szypułkami włącznie, pełnej, aż się to wszystko przegryzie. Ekstracja w alkoholu tam zachodzi.
Podobnież w szypułkach szczególnie dużo tych tam modnych resweratroli - tu jednak problem, dla nas przynajmniej - szypułki muszą być dojrzałe. W ogóle metoda wymaga pełnej dojrzałości, boć inaczej niesmaki.
Zainteresowanych detalami odsyłam do hasła "metoda kachetyjska", "kwewri".
Mój sposób szczegółowo a łopatologicznie:
Grona po zbiorze płuczę, chłodną wodą, parę razy zmienioną, zwyczajnie w zlewie. Kto tam wie jakie osiadły kurze i brudy, a tu akurat wszystko przejdzie do wina przecie...
Odszypułkowuję jagódki ręcznie, bo jakoś w każdym gronku parę zgniłków przez osy nadgryzionych; Seyval nie jest gruboskórny, a zgniliznę też będzie się czuć potem.
Materiał musi być ekstra, boć się wyekstrahuje

Rozgniatać należy bez przesady, lecz uważnie, idzie o to by każde pękło i drożdż mógł się miąższu dobrać. Zwykle gniotę to na wielkim sicie położonym w wielkim lejku, wprost na dymionie; zresztą jak tam komu wygodniej.
Miazgę odciśniętą dobrze zostawić na powietrzu, by się coś utleniła, przez chwilę, godzinka-dwie, czy po prostu na czas roboty. Nabiera dodatkowych aromatów, lecz także ostrości - kto woli łagodniej, neutralnie i dla każdego, niech wrzuca ją od razu.
Nie truję dzikich drożdży, żadnych siarkowań, ani pożywek, czy innych chemikalij. Nawet robiłem na samych dzikusach i nawet ciekawsze aromaty może w tem i były, lecz i ryzyko jest, a kto wie co u siebie ma? Matka drożdżowa gotowa pewność da.
Dymion napełniać najwyżej w 2/3. Na wierzchu powstanie kożuch skórek, które zaraz gotowe wyfruwać, napełniane gazem ode spoda

Ponieważ skórki pływają tam praktycznie suche należy je zamaczać, by drożdże mogły (a inne nie mogły...) dość zakręcić-zakołysać dymionem by płynem podeszły; początkowo codziennie, potem już mniejszy kłopot. Klasyka w naczyniu fermentacyjnym ręcznie je zanurza, zresztą dymion z szeroką szyją jest w tym przypadku właściwszy, bo później trzeba zawartość jakoś wytrzepac... lecz stłukłem go byłem i robię w zwykłych.
Trzymam je do fermentacji w cieple, ok. 20'C.
Trwa to jak się zdarzy, nie mam ustalonego czasu. Kiedy będzie czas i ochota. Z miesiąc, góra dwa - klasyka śródziemnomorska trzyma do wiosny, lecz oni mogą; a nam z naszymi z czasem coraz więcej goryczek się ługuje.
Tu uwaga! Bo coniektóre krzyżówkowe odmiany same w sobie mają kupę goryczy i do metody się nie nadadzą. Oczywiście eksperymentować zawsze można, i w trakcie lepiej spróbować...
Gdy burzliwa fermentacja uspokoi się, nastaw się wyklaruje, mniej więcej, pestki na dnie, skórki na górze - ściągam delikatnie czystą frakcje płynu (tj, znad pestek, spod skórek) - i to traktuję jako porządne wino. Nalane ma być w dymion do pełna. Wyjdzie ok. z dwu dymionów jeden, tj. np. teraz z dwu dwudziestek napełniłem 25 l.
Pozostałą miazgę wylewam do płóciennego worka w prasie i wytłaczam, tu bez przesady by nie wygnieść pestek

Dymiony wynoszę do chłodnej piwnicy, i w sumie im chłodniej tym lepiej.
I że jakaś tam fermentacja biegnie nadal, a powstałe CO2 rozpuszcza się w winie. Do butelek ściągam przed wiosną, tj. zanim się mu ociepli. Delikatnie, wężykiem, bez pluskania - by onego gazu nie uronić.
Butelkuję w krachlach, już właściwie każde, bo najwygodniej, nie trzeba za korkami biegać; no i krachla nie wystrzeli.
Teraz mam za ciepło w piwnicy, ponad 10'C, się zobaczy czy też wyjdzie z gazkiem. .
Jeśli zależy na naturalnie musującym winku to najlepiej ściągnąć i wynieść gdy tylko burzliwa osłabnie, by jeszcze sporo dofermentowało w zimnie. Oczywiście można też po ściągnięciu dosłodzić nieco; to już jak wyjdzie i co kto uważa. Zwykle wychodzą mi na jakie 22 Blg, lecz jeśli w gorszy rok nie dojdą do 20 to coś dosłodzę, wbrew 'zasadom'

Zaznaczmy że tu nie idzie o pseudo jakoje szampanskoje, pod ciśnieniem, lecz o gaz naturalnie rozpuszczony, z racji chłodu. Gdy się je wyniesie na stół, ogrzane i wstrząśnięte, będzie lekko gazować przydając orzeźwiającej nuty.
A każdy częstowany dopytuje jak to się robi. A ono się robi samo. Jako od Noego czasów

P.P.S.
http://www.winologia.pl/teksty_kwewri.htm