Oficjalnie ogłaszam, że popełniłam niewybaczalny czyn i nie wiem, czy właśnie nie uśmierciłam sobie pepino.
Po wniesieniu do domu nie mogło się "ogarnąć". Niby kaloryfery wyłączone, niby wypryskane na szkodniki przed wzięciem do domu, kilkanaście stopni do max. 20 w pokoju, okno uchylone... no słowem wszystko co można zrobić dla tej nieszczęsnej roślinki przy braku możliwości zapewnienia jej lepszej kwatery.
No i znalazłam winowajcę. Bo na szkodniki owszem, wypryskałam, za to na grzyby to już jakoś nie przyszło mi do głowy. Nie wiem, co dokładnie mi pepino zaatakowało. Za dużo o chorobach grzybowych u pepino nie ma w internecie, więc ciężko mi określić. Ale było to coś baardzo agresywnego, bo po wniesieniu do domu w zeszłym tygodniu było może parę liści z plamkami na cały krzaczor, a dziś już jak zaczęłam rwać zarażone wraz z całymi łodygami, to skończyłam, kiedy roślinka była w takim stanie:

A tu przykładowy liść przed cięciem:
Ech, boli mnie, jak patrzę na to pepino. Mam tylko nadzieję, że odbije, a jeśli nie... czeka mnie w przyszłym roku sianie, bo nie było nawet z czego zrobić sadzonki, żadnej zdrowej łodyżki, nawet najmłodsze listki były już w koszmarnym stanie.