
Tło historyczne: uprawiam warzywa w skrzynkach od trzech lat, w południowo-zachodniej Norwegii. Nigdy nie sieję tych samych roślin do tych samych skrzynek dwa razy. Pierwszego roku wysypałam skrzynie zwykłą, najtańszą ziemią ogrodową i wszystko rosło mi bardzo bujnie, jak na nasz klimat i to, że zaczęłam siew po czerwcu.

Drugiego roku lata praktycznie nie było, było zimno i deszczowo, nie spodziewałam się też wiekszych sukcesów, za to przyszło mi do głowy, że wypadałoby ziemię nawieźć i uzupełnić. Uzupełniłam tym razem taką lepszą ziemią do roślin, bez torfu, wymieszałam z własnej produkcji kompostem a do tego podsypałam troszeczkę nawozem w granulkach, który ponoć cały rok uwalnia składniki do gleby.
W tym roku pogoda była normalna do połowy lipca, kiedy to przyszło ochłodzenie do średnio +12 za dnia i wieczne deszcze (od prawie trzech tygodni pada każdego dnia). Jednak nawet przed załamaniem miałam wielkie problemy z uprawami - prawie nic mi nie wschodziło. W skrzyni na marchew pojawiły się dwie rośliny, w skrzyni na koperek też dwie, niektóre z nich obsiewałam co miesiąc czym innym w nadziei, że coś wreszcie ruszy, cokolwiek! Ale bez sukcesów. W końcu dałam sobie spokój z nasionami i wysadziłam sklepowe sadzonki selera, około dwóch miesięcy temu, wyglądają teraz tak:

I nie byłoby w tym wszystkim nic dziwnego, mogłabym pomyśleć, że to kwestia złej pogody, jałowej ziemi, czy coś, gdyby nie to, że dwie rzeczy rosną jak szatan. Po pierwsze mięta (no, ale to mogę zrozumieć, bo mięta lubi wilgoć, a u mnie ma jej po pachy):

A po drugie groch sześciotygodniowy, któremu strąki urosły do absurdalnych rozmiarów (i wciąż rosną), choć potrzebował raczej trzech miesięcy a nie paru tygodni.

Pytanie brzmi, czego w tej ziemi jest za mało a czego za dużo, że groch rośnie jak zmutowany, a cała reszta wymięka? Jak to naprawić?