Wraz z terenem dostał mi się mały klon japoński, zagajnik fioletowego bzu, ałycz lub mirabele (debata trwa...), przechodząca ludzkie pojęcie dzika róża (jej świeże pędy strzelają na trzy metry w górę), losowo porozsiewane cebulki narcyzów, krokusów i przebiśniegów (co odkryłam dopiero miesiąc temu), brzozy, żywopłot z cisu, jagody leśne i niejadalna jabłoń. Od razu zakasałam rękawy i sprawiłam sobie skrzynie do uprawy warzyw, w tym roku mam ich jeszcze więcej, będę też oprócz roślin jadanych sadzić ozdobne.

Ja i moje skrzynie z warzywami, na pierwszym planie dynia.
Kwitła obficie, ale nie owocowała. Teraz już wiem, że powinnam była ją myziać pędzelkiem.

Rzodkiewki ze skrzyni.

Borówki amerykańskie.

Szczawik, prezent od mamy, wyjątkowo odporna na moje głupoty roślina.

Jezioro.

W jeziorze kłębi się życie.

Jesienią zeszłego roku tyle było grzybów.
Co nie wyszliśmy do ogrodu to koźlarz. Te ze zdjęcia są uzbierane w lesie sąsiadki.

A to już tegoroczny parapet.
Trzy odmiany pomidorów: malinówki, koktailówki czerwone, koktailówki żółte.

Winorośl. Ciekawe ile minie czasu, zanim doczekam się owoców...

Papryka.

Wilec pierzasty.

Bazylia.