No to, pierwszy poród w tym roku, mamy już za sobą
Kiedy przyleciałam do obórki M. już stał przy boksie i wrzeszczał na całą wieś, że jedno chyba nie żyje, miał purpurowe plamy na twarzy, wybałuszone oczy i jakieś histeryczne tiki, powiedziałam żeby wziął się w garść bo jak dalej będzie tak przeżywał, to dostanie zawału lub wylewu i wtedy dopiero będzie ciekawie!
Zajrzałam do środka, na ściółce leżało dwa mokre i całe we krwi, robaczki, były bardzo maleńkie a na pewno dużo mniejsze od tych co rodziły się w normalnych terminach. Jednego mamusia zaczęła nieśmiało wylizywać, przecież rodzi pierwszy raz, była oszołomiona ale kierowała się instynktem. Mąż zaczął jęczeć, że dopóki ona wyliże jednego, ten drugi może zamarznąć, zesztywnieć i umrzeć. Musiałam użyć wszystkich możliwych i nie możliwych argumentów, żeby najpierw jego uspokoić, wytłumaczyć, że tylko jej przeszkadza tym, że stoi tuż nad boksem i biadoli. Powiedziałam, żeby zostawił to wszystko w rękach natury i Boga i z dużym oporem ale jakoś się udało, zaprowadziłam mojego sentymentalnego małżonka do domu.
Po pól godzinie, sama nie wytrzymałam

cichutko wyśliznęłam się z domu i poszłam sprawdzić, co tam się dzieje. Dobrze, że to zrobiłam bo M. poniekąd miał racje! Koza ? mama nadal wylizywała to samo małe a drugie leżało w rogu nie tknięte, było ledwo ciepłe i wcale się nie ruszało.
Musiałam błyskawicznie przypomnieć co wyczytałam w swojej mądrej książce o kozach, wzięłam w garść świeżego siana i zaczęłam delikatnie wycierać sierść koźlątka (to jest imitacja lizania mamy) zaczął poruszać nóżkami, wtedy zauważyłam, że cała mordka jest owinięta plewą, to tak jakby komuś nałożyć worek foliowy na głowę! Zdjęłam plewę palcami, pogłaskałam sianem po pysku i dopiero wtedy koźlątko zaczęło mocno się szarpać, jakby chciało stanąć na nóżki. Przeniosłam i położyłam go pod sam pysk mamusi ? i dzięki Bogu, zaczęła go lizać! Dopiero wtedy odetchnęłam z ulgą, bo to oznaczało, że matka jego nie odrzuci a my nie będziemy musieli co dwie godziny latać z butelką i jego karmić.
W tym czasie M. odkrył moja nieobecność w domu i oczywiście od razu przybiegł do obórki ? fuuch ? dobrze, że nie wcześniej, bo nie wiem kogo najpierw musiała bym reanimować, a eMowi głaskanie siankiem, podejrzewam, ze by nie pomogło
Był też problem z łożyskiem, długo nie chciało wyjść, napoiliśmy ją ciepłą wodą, podstawiłam małe do strzyków, żeby napiły się siary, daliśmy jej zboża ? zazwyczaj po tym wszystkim łożysko już wychodzi a tu nic, wtedy pomasowałam jej wymię, po naciskałam strzyki tak jak do dojenia, po tych zabiegach kózka tak, jakby się napięła i pokazał się kawałek łożyska, ale dalej nic, wtedy wzięłam w obie ręce po strzępku siana, ścisnęłam nim ten kawałeczek łożyska który był już na zewnątrz i powoli zaczęłam wyjmować, trwało to jakiś czas ale się udało.
Kiedy było już po wszystkim i zbieraliśmy się do wyjścia, zdarzyło się coś, co już przeżywałam ale za każdym razem się wzruszam. Koza podeszła do mnie, lekko szturchnęła rogami w moje nogi a kiedy kucnęłam żeby ją pogłaskać zaczęła lizać mi ręce i twarz ? tak samo dziękowała koza, którą uwolniliśmy z łańcuchów, wszy i robaków.
Dzisiaj maluszki nadal trochę za słabe, koźlęta które rodzą się w normalnym terminie , na drugi dzień już kicają po całym boksie, ale chodzimy co jakiś czas i podstawiamy ich pod dójeczki mamusi, tak, że myślę/mam nadzieje, że wszystko będzie dobrze.
