"Jak ktoś ma kilka krzaczków eksperymentalnie i koniecznie ekologicznie, to jak mu wszystkie padną nie ma tragedii. Ale jak ich jest z 50 lub więcej to już problem i płacz, jak zaczną chorować

"
Uprawiam swoją działkę dopiero od dwóch lat, ale początkująca nie jestem - wychowałam się w ogrodzie, wcześniej uprawiałam z dobrym skutkiem warzywa niż umiałam mówić. Na swoim miałam dotąd i w 2011 i w 2012 po około 50 krzaczków całkowicie i zupełnie ekologicznie. Jakoś płaczu nie było, za to było co wrzucić na ząb. Nie uważam, że ludzie to głupcy i stosują chemię z powodu widzimisię - zakładałam, że być może faktycznie "się nie da" i że będzie porażka totalna. Powiedziałoby się "trudno" i żyłoby się dalej bez własnych pomidorków. W 2011 poszła z dymem połowa krzaków. Jest tylko jedno "ale" i to "ale" zdecydowało o kontynuowaniu "dzieła". Moje kompletnie niechronione pomidory spaliłam dwa tygodnie po tym, jak padły pomidory sąsiadom i w pobliskim gospodarstwie (muszę podkreślić, że mam dość specyficzny mikroklimat sprzyjający grzybom, m.in. codzienne poranne mgły - stąd pogrom w mojej okolicy był jeszcze większy niż średnia krajowa). Aż dwa tygodnie minęły od momentu, gdy chronione krzaczki sąsiadów padły zupełnie do momentu pojawienia się objawów na moich! Przypadek to na pewno nie był.
Nie zamierzam po tak krótkich doświadczeniach z własnego ogrodu (tzn. takiego, w którym wiem co robiłam od A do Z i wiem co w której dziurze mieszka) stawiać kategorycznych sądów. Jedyne co już teraz mogę stwierdzić na pewno to fakt, że coś w tym całym interesie nie gra. I ja się dowiem co nie gra w ciągu najbliższych paru lat. Mam parę typów i właśnie myślę nad metodami ich sprawdzenia. Zbytnia "sterylność" środowiska (zwłaszcza gleby) po stosowaniu przez lata środków grzybobójczych i w ogóle chemii wszelakiej jest u mnie na pierwszym miejscu (stąd prawdopodobnie dobre efekty stosowania gnojówek i oprysków z mleka). Ale to dopiero jeden z aspektów.