Ewuniu - dzięki, zaraz poszukam.
Czasu coraz mniej, a chciałam Wam coś jeszcze przed Świętami opowiedzieć. Taka króciutka przedwigilijna opowieść o przyjaźni.
Wspominałam kilkakrotnie, że Jacuś ? jeden z trzech moich kotów, to odważny do bólu kotek, nasz ulubieniec. To on prawdopodobnie odławia nam krety.
Robi też dłuższe wycieczki, co zawsze budzi mój niepokój.
Raz wrócił z wyraźnym śladem ugryzienia, ale wygoiło sie samo bez problemów.
Podobnie było kilka tygodni temu. Wyraźny ślad ugryzienia na granicy szyi i pyszczka. Przez jakieś dwa tygodnie nic się nie działo, choć ugryzienie ciągle było widoczne. Któregoś dnia patrzymy, a Jacuś ma spuchniętą połowę pyszczka i wyraźnie cierpi. Miejscowy weterynarz nadaje się jako tako do szczepienia przeciw wściekliźnie i w porywach do kastracji świń. Przetrwaliśmy sobotnie popołudnie, w niedzielę bez zmian.
Wyraźnie dawało się wyczuć, że powstał ropień. M doszedł do wniosku, że trzeba próbować wycisnąć naciek. Jacuś nawet się nie wyrywał, tylko momentami cichutko i boleśnie pomiałkiwał. Udało się wycisnąć sporo płynu. Zdezynfekowałam, posmarowałam maścią z antybiotykiem. Na krótko, bo zaraz się umył.
Zachęceni, następnego dnia rano powtórzyliśmy zabieg.
Mieliśmy się już wybierać do ?miasta? do weterynarza, ale patrzę: Jacuś stoi przy Korze (nasza sunia), a ona swoim ozorem wylizuje mu pyszczek. Mocno, aż kituś z trudem trzymał równowagę.
Długo to trwało.
Po tej akcji opuchlizna zmalała, a Jacuś wyraźnie poczuł się lepiej.
Tak było przez trzy dni. Jacuś dobrowolnie zgłaszał się na zabiegi do Kory, a ta z wielkim zaangażowaniem czyniła swoją powinność.
Efekt? Jacuś zdrów jak ryba. Po ropniu nie ma śladu, a przyjaźń kocio-pieskowa nadal kwitnie.
