Olu, tak też zrobiłam. Miejsce już zajęte.
Posadziłam jedną, konkretną roślinę... zamiast kilku różnych.
Dotarłam na działkę i
nawet udało mi się z niej wrócić w jednym kawałku.
Nawet, bo zmarzłam do ostatniej kości... i przemokłam do ostatniej suchej nitki.
Wracając, myślałam, że się rozsypię, tak mną trzepało.
Oczywiście jak szłam na działkę to nie padało... zaczęło padać na miejscu.
Tak normalnie na co dzień jestem z tych spokojnych, ale z drugiej strony nie trzeba dużo żeby się we mnie zagotowało. No i się zagotowało...
Powiedziałam do siebie, że jeżeli razem z deszczem zaczną z nieba lecieć żaby... to ja się stąd nie ruszam.
Nie, bo muszę zrobić to co na dzisiaj zaplanowałam.
Nie, bo ja nie mam czasu...
Założyłam dwa swetry, z koszuli flanelowej zrobiłam turban na głowę, słuchawki na uszy... łopatę... nie, nie łopatę- szpadel

w ręce i do kopania.
Wykopywaną ziemię sypałam do wiader, wiadra targałam na usypaną już kupkę ziemi... i tak do skutku... czyli do końca.
Jak skończyłam, to w altanie padłam. Dopiero wtedy odczułam cholerne zmęczenie i to, że jestem przemoczona.
Nie miałam siły żeby się przebrać... zdjęłam tylko flanelowy turban z głowy (żeby ludzie na przystanku nie pomyśleli, że stoi przed nimi jakiś uchodźca

) i poszłam do domu.
I teraz kiedy jest mi już ciepło, cieszę się, że zrobiłam kolejne kroczki w kierunku tworzonej ścieżki.
P.S. A mogłam dzisiejsze popołudnie spędzić, bawiąc się w świetlicy na zorganizowanym dniu działkowca...
Grzesiu, ja Ciebie też
Za to co i w jaki sposób piszesz... bardzo lubię.
Wyobraziłam sobie trawsko, które mnie pokonało
Gabi, z Tobą to mam kłopot

co odpisać.
Na dzień dzisiejszy mam zrobione jedno koło z ośmiu. Ale jest już całe, takie jak ma być.
Za jakiś czas pokażę... za jakiś, bo teraz nie biorę aparatu na działkę.