Wróciłam właśnie ledwo żywa po całodziennym pętaniu się licznymi statkami i stateczkami po morzu, żeby odwiedzić słynną wyspę Hvar, na której sa ponoć całe pola lawendy, jak w Prowansji. Chciałam zrobić piękne zdjęcie i nic z tego, pól lawendy nie zobaczyłam. Podobno są bardzo daleko i raczej pieszo się nie dotrze. Za to chodziłam po niesamowitych wąskich uliczkach, gdzie domki wyglądają jak przeniesione z odległej przeszłości. Widziałam znów palmy, oleandry i jakieś niesamowite kaktusy. Granaty, kiwi, całe żywopłoty z rozmarynu. Zamieszczę parę zdjęć, ale wybaczcie, już nie dzisiaj, bo nie mam siły.
Na pewno wystaram się o parę szczepek i zobaczymy, a nuż coś się ukorzeni. Jednego oleandra już skubnęłam, szczerze mówiąc. Takiego amarantowego.

A figi prosto z drzewa, a raczej spod drzewa, jadam niemal codziennie. Bardzo są dobre. Zresztą kupujemy też na targu takie podsuszone, słodkie, pycha.
No i żeby nie było, że ciągle mam tu miłe ciepełko, dzisiaj na tych statkach trochę jednak zmarzłam.

Po ośmiu dniach pobytu po raz pierwszy.
