Jestem już w domu.
Ela już zaczęła chodzić i choć cały czas jest na przeciwbólowych to czuje się lepiej.
Już nie jest "naćpana" i słabokontaktowa.
Niestety wczoraj na USG nadal ma płyn w jamie brzusznej.
Podczas operacji usunięto jej litr krwi - miała wyciek z pęcherzyka owulacyjnego.
Ale chyba ten płyn/krew ma szansę się wchłonąć bo nie planują nowej operacji, dali jej nawet wczoraj zupę do zjedzenia.
Ona od niedzieli nic nie jadła poza kroplówkami i narzekała że jest głodna.
To nasz domowy łakomczuch
Muszę przyznać że dopiero teraz doceniłam jakiego ma dobrego chłopaka.
On dużo lepiej znajdował się w tej trudnej sytuacji niż ja.
Na dodatek ponieważ oboje są instruktorami nurkowania i byli kilka razy na wspólnych wyjazdach, poznali pewnego anestezjologa.
Właśnie ten lekarz sprawił że Elą zajęto się tak dobrze.
Mnie najbardziej zdziwiło jak pielęgniarka przychodząc i sprawdzając kroplówki dopytywała się czy Elę coś boli i czy ma podać jej jakieś środki przeciwbólowe.
Bo jak mówiła - "ma nie boleć".
Myślę że we Wrocławiu nie miałaby aż tak dobrej opieki.....
OK.
A teraz ogrodnicze sprawy.
Mam trochę znów do posadzenia - przyszły róże od Bogusia.
I liliowce od Ismeny.
A ja muszę jakoś znaleźć czas na wizytę u Mamy na cmentarzu i na działce znów mam dołki do wykopania.
Nie mówiąc już o porządkach, grabieniu, paleniu, ścinaniu.....
A korki już się zaczęły. Pracuję i mieszkam daleko od cmentarzy ale już dzisiaj stałam w korku rano.
Jak pomyślę o tym jak długo będę jechała na cmentarz to mi się odechciewa.
Co roku to samo....
Kiedyś mieszkałam niedaleko cmentarza i z okien zawsze widziałam sznur stojących samochodów.