

Ostatnia zima nie była dla hortensji dębolistnej zbytnio łaskawa. Mocno dostała w kość, zmarzła, straciła bardzo dużo gałęzi. Nie kwitła zupełnie, przez cały sezon nadrabiała straty. Ale jesienią postanowiła zabłysnąć i pokazać, że znowu stała się pięknym łabędziem. Mam jednak co do niej mieszane uczucia. Jest ogromna i zaczyna mi to przeszkadzać. Zajmuje coraz więcej, tak dla mnie cennego miejsca. Mam ochotę wymienić ją na młodszy model, ale jeszcze się waham. Trochę mi jej szkoda, jednak jest ze mną od tylu lat, że czuję do niej sentyment. Przez zimę rozejrzę się w odmianach i może na wiosnę coś postanowię. Jak nie na tę, to na inną wiosnę

Asiu, Na widoki trzeba będzie dłużej poczekać. W lesie jest mokro i nie dla mnie już taka pogoda na wyprawy za miasto, ale z roweru jeszcze nie zsiadam. Będę biła swój osobisty rekord, chociaż chyba powinnam napisać, że ustanawiam rekord nie do pobicia

Marysiu, ja już się czuję rozpieszczona, a mimo to z niezadowoleniem przyjmuję zmianę pogody



Na różę liczę, bo różane rogaliki bardzo nam zasmakowały. A muszę chociaż troszkę zostawić ich na pączki-to dopiero będzie uczta dla zmysłów.
Beatko, bo ja mam taką buzię, że taki wielki rogalik, to dla mnie żadne wyzwanie

Płatki możesz utrzeć blenderem, makutra to już relikt minionej epoki. Ale jeśli chciałabyś jednak sama, to tylko szepnij- makutrę jeszcze mam

Zebriniusowi zapału wystarczy na pewno tylko na ten sezon, w następnym już nie będzie o niczym pamiętał i znowu będę tylko wspominać ile miał miotełek i kiedy

Lucynko, to nawet nie były moje opory. Właściwie to raczej nie wierzyłam, że pogoda jeszcze pozwoli na takie wyprawy. Ale i zauważyłam, że ludzie na działkę przyjeżdżają dużo później, to i ja tak przyjechałam. Co prawda bardzo mi się wtedy skraca dzień, na działce jestem króciutko, ale zawsze lepiej pobyć tam chociaż ze dwie godziny, niż nic. Szkoda, że nie mogłam do końca wykorzystać fajnej pogody, jaka była mi dana, ale przecież wiadomo, że nie zawsze w życiu jest niedziela


O zimie ani jeszcze myślę, nie chcę jej i już. Nie lubię jej i to się nigdy nie zmieni. Mogę sobie zdawać sprawę, że jest potrzebna, ale tęsknić za nią będę

Dorotko, to w takim razie, razem z wiosną, pakuj siodło na jego grzbiet i przyjeżdżaj do mnie. Będziemy razem szaleć po leśnych ścieżkach

Nigdy nie miałam aż tak dużo płatków, żeby mieć dość ich tarcia w makutrze. A teraz w razie wysypu, wykorzystam Twoją radę

Kokony zaczęłam właśnie wyciągać i już widzę, że zajmie mi to sporo czasu

Małgosiu, nie tylko moje dzieci są łasuchami, ale i ja uwielbiam wszelkie słodkości, dlatego musiałam nauczyć się piec ciasta. I chociaż przyszło mi to z łatwością, to mistrzem cukiernictwa na pewno nie jestem. Nie bawię się w ozdóbki, ale jak trzeba, to i ozdobić potrafię, nie są to jednak jakieś wyczyny artystyczne. Na pewno swojemu dziecku też dogadzasz, ale w inny sposób. I tak właśnie powinno być

Mój student studiuje na miejscu, to jeszcze nim mogę się nacieszyć. Tylko starszy wyfrunął, zresztą była już na to najwyższa pora, i mieszka w Holandii.
Ewelinko, oj warto było, naprawdę



Słomiane chochoły robiłam po raz pierwszy. I właśnie obawiałam się tego sypania, ale poradziłam sobie w ten sposób, że każdego takiego chochoła zawijałam właśnie w włókninę. Na wiosnę, przy ich ściąganiu zostało trochę bałaganu, bo nie dało się usunąć całej słomy, ale z czasem się jej pozbyłam. Większym problemem były nasiona, które się z niej wysypały. Bałam się , że przy różach powstanie chwastowisko, ale nie było tak źle. Część wypieliłam, a to co ominęłam, stanowiło nawet akcent ozdobny w postaci kłosów zbóż

W moim rejonie hortensje ogrodowe nie sprawdzają się z powodu niskich temperatur i wiosennych przymrozków. Dlatego dałam sobie z nimi spokój, chociaż jak już chyba pisałam, mam teraz na balkonie jedną, która miała być cud-miód, a okazała się przeciętna, ale ta może się okazać, że będzie kwitła na jednorocznych pędach, a przynajmniej jest o to podejrzana

Rower jeszcze trzymam na widoku, ale chyba już przyjdzie pora mi się z nim pożegnać. Zimno się zrobiło niemożebnie, wieje lodowatym wiatrem, a na dodatek co i rusz zacina deszczem. Jeździłam do ostatniej chwili i gdyby nie choróbsko, które sprzedał mi Filip, to pewnie jeszcze myślałabym o przejażdżkach. Aktualnie jednak kicham i prycham, w gardle rozpanoszyły się ostre żyletki i musiałam zacząć przyjmować antybiotyk. W związku z tym mam kilka dni wolnego, chociaż przez pierwsze trzy nie bardzo zdawałam sobie sprawę z tego, że żyję, ale jest już zdecydowanie lepiej, a nawet prawie dobrze. Już wczoraj podniosłam się z łóżka, a dzisiaj nawet się do niego nie położyłam. Postanowiłam wykorzystać, że już czuję się lepiej i zawalczyć z kokonami murarek. Wczoraj zaczęłam wyciągać je z rurek i już widzę, że to zajęcie dla cierpliwych, a ja raczej do nich nie należę. Nie zdawałam sobie sprawy, że to taka żmudna praca. Mam już pół wora odpadów, a w pudełku prawie nie ubyło pełnych rurek





Ogólnie rzeczywiście nie przedstawia się to najlepiej. W rurkach jest dużo drobnych robaków, wyczytałam, że jest to Cacoxenus indagator. To mała muszka, której larwy zjadają pyłek przeznaczony dla murarek. I coś w tym musi być, bo oprócz małych robaków, były jeszcze duże, ale martwe i to chyba były nieprzeobrażone larwy murarek. Nie jest to miłe zajęcie, raczej takie bardziej obrzydliwe, ale skoro powiedziałam A, to powiem i B. Pracę sobie już usprawniłam i dzisiaj szło mi to już dużo szybciej. Brzegi rozciętych rurek są bardzo ostre, zaraz na początku skaleczyłam się w palec i teraz nie tylko mam na kciuku plaster, ale dodatkowo zakładam jeszcze rękawiczki. Końca pracy ciągle nie widać, ale czy mi się gdzieś spieszy?
Pozdrawiam i ciepełka życzę
