Ale to przecież nie jedyny sukces mojego M!
Nie mówiłam Wam jeszcze, że od końca września zapominał spakować do samochodu cebul do wsadzenia, które skitrał gdzieś w piwnicy.
Za każdym razem mu o tym przypominałam i za każdym razem już na miejscu okazywało się, że... pudło.
A tydzień temu kazałam mu je odnaleźć i wreszcie przynieść do domu - no i zgadnijcie - aż śmierdziało od pleśni. Więc - Kaptan - i caaały dzień spędziłam na przebieraniu i moczeniu poszczególnych rodzajów cebul w roztworze, na rozłkadaniu ich na oddzielnych "pieluchach", żeby wyschły. Za dwa dni zrobiłam ponowny przegląd i uparte zmiany psikałam Octeniseptem (taki odkażający z apteki, dla ludzi, ale już dwa sezony temu przetestowałam go na cebulach, poza tym nie tak toksyczny jak Kaptan), a pod koniec tygodnia - jak już zabrakło Oceniseptu, to spryskiwałam wodą utlenioną - cebule wyglądają na uratowane, ale... - miały być dziś ostatecznie wsadzoooneeeeee!
Aha, i jeszcze od nowa robiłam im etykietki i popakowałam do papierowych torebek, żeby się nie pomieszały.
