Ech.... weekend majowy dobrze się zaczął, ale źle skończył.
Takiej pogody to ja nie pamiętam...
Najpierw było tak:
A wczoraj tak:
Niestety nie słuchaliśmy nowszych prognoz pogody i w niedzielę tkwiliśmy w przekonaniu,
że następnego dnia będzie deszcz i temperatura ok. +6 stopni.
Rano było już trochę śniegu, ale myśleliśmy, że szybko stopnieje. A tu było coraz gorzej!
Najpierw postanowiliśmy, że wyjedziemy po wczesnym obiedzie. Po śniadaniu zdecydowaliśmy,
że wypijemy kawę i pojedziemy. Czekaliśmy już na zagotowanie się wody w czajniku a tu bach!
prądu zabrakło. Domyśliliśmy się, że ciężki śnieg musiał złamać gałęzie i zerwać linię, i że nie
ma na co czekać. Spakowaliśmy szybko manatki, zwłaszcza, że bez grzejnika w naszej łupince
zrobiło się momentalnie okropnie zimno. I ruszyliśmy w drogę. Ale jak się okazało, nie było to
najlepsze rozwiązanie. Na nieodśnieżonych drogach było ślisko jak diabli - dobrze, że mąż jest
dobrym kierowcą, bo otarliśmy się o kilka nieciekawych sytuacji, w których ktoś z mniejszym
doświadczeniem nie wyszedłby bez wypadku.
A potem było już coraz gorzej. Którą drogę nie wybraliśmy, okazywało się po długim staniu
w korku, że jest nieprzejezdna, albo z powodu wypadku albo częściej z powodu połamanych konarów.
W końcu udało nam się przejechać przez Srebrną Górę, choć z duszą na ramieniu, bo widać było,
jak drzewa coraz niżej się pochylają pod naporem śniegu, coraz więcej było ich połamanych, a niektóre po prostu
zostały wyrwane z korzeniami. W sumie nadrobiliśmy około 100 km a zajęło nam to ok. 4 godziny.
Jak w końcu wjechaliśmy na autostradę, od razu lżej nam się zrobiło.
Cała podróż trwała rekordowo długo, bo aż 7 godzin.