Ja byłam u lekarza już w pierwszym dniu "spóźnienia" czyli w drugim tygodniu ciąży

i z bananem na gębie oświadczyłam, że jestem w ciąży i ma mi dać skierowanie do ginekologa (tu wszystkie skierowania i recepty musi wypisać lekarz rodzinny). Zrobił usg (przez brzuch), poprzewracał oczami i w sumie to dał to skierowanie wyłącznie dlatego, że bardzo mocno się uparłam. W lokalnej przychodni mamy ginekologa, ale po drugiej wizycie zdecydowałam się na dojazdy do ambulatorium szpitala w pobliskim miasteczku. Z dwóch powodów: 1. pielęgniarka rozchlapuje krew przy wciskaniu jej do próbówek a ja nie chcę się niczym zarazić 2. Lekarz jest przesympatyczny i wesoły, ale niewiele się od niego dowiedziałam. Więcej mnie pytał o Polskę niż o zdrowie. Poza tym zupełnie nie wiedział po co mu pokazuję wyniki badań genetycznych pod kątem "talentu" do nowotworów (a jestem nosicielką mutacji i nie mogę przez to żadnych hormonów przyjmować, oksytocyny też) no i stwierdził, że skoro mam dobre wyniki, to za jakieś 2-3 miesiące mam się pokazać. Bo te comiesięczne wizyty to jakiś wymysł... jego matki nikt nie badał ani razu i proszę, jaki on śliczny i wyrośnięty.
Teraz jestem pod opieką zespołu 4 lekarzy, bo tak pracują że na kogo trafię ten jest. Znam już wszystkich i to właśnie któryś z nich będzie podczas porodu. W sumie wrażenie mam takie, że są fachowcami (na ile jestem w stanie to ocenić nie będąc po medycynie

). Jak tylko mają jakieś wątpliwości co do wyników, to zaraz zlecają dodatkowe badania. Trochę się tylko boję tej rozmowy o znieczuleniu, nacinaniu itd. Po przykrym doświadczeniu na ortopedii mam wrażenie, że traktowanie pacjenta i wszystko, co może służyć jego komfortowi, jest tu takie, jak w Polsce 50 lat temu. Cóż, mieszkać na zadupiu jest cudownie, ale już nie leczyć się na zadupiu
