Kochane wybaczcie, że odpowiem Wam zbiorowo, aby się nie powtarzać. Nawet nie macie pojęcia jak bardzo jestem Wam wdzięczna za tak miłe i wspierające słowa. Niby nic się nie zmienia, sytuacja też się dzięki temu nie poprawi, ale jest jakoś lżej. Dziękuję Wam bardzo, bardzo, bardzo.

Podły nastrój na razie nie odpuszcza. Do tej pory zawsze sobie radziłam z przeciwnościami losu, a było ich niemało. Teraz czuję się tak, jakbym dostała deską w głowę i nie bardzo wiedziała co ze sobą zrobić. Po najróżniejszych perturbacjach związanych z miejscem zamieszkania, ze zmianą pracy - może niezbyt intratnej lecz wystarczającej na nasze niewielkie potrzeby, wydawało się, że wreszcie znaleźliśmy to wymarzone miejsce, w którym możemy "zapuścić korzenie". Wszystko czego się "dorobiliśmy" zawdzięczamy swojej pracowitości i wytrwałości. I było by pięknie, gdyby ta bajka zwana "zwykłym życiem" mogła sobie trwać. Nic z tego. W styczniu eM stracił pracę, o którą w naszej okolicy niezwykle trudno. Jeszcze się dobrze z tego faktu nie otrząsnęłam, a teraz przede mną pojawiła się ta wizja. Niż demograficzny, reforma oświaty, oszczędności w powiecie... na razie pracuję, ale jak długo jeszcze? Inna sprawa, że od dłuższego czasu w pracy uprawia się zwykły mobbing. Oczywiście nikt się nawet nie odezwie, bo w obliczu bezrobocia każdy drży jak osika. Wracam bardzo zmęczona i zniechęcona. Nie dziwcie się, że łapię doła w obliczu takiej niepewności. Sama domu nie utrzymam... a jeśli oboje będziemy bez pracy... stanęła mi przed oczami wizja, że musimy zostawić wszystko co tak bardzo kochamy i po 40-tce zacząć nowe życie, ale "na zmywaku" w obcym kraju. Jeszcze się nie poddajemy, szukamy, piszemy, pytamy... Po raz kolejny próbujemy pokazać, chyba bardziej sobie niż innym, że damy radę. Oby tylko starczyło sił.
Dziękuję Wam kochane, za wszystko, a przede wszystkim za to, że jesteście!
