
Od posadzenia była traktowana trochę po macoszemu, najpierw trochę przemarzła a potem przeżyła budowę domu (była obstawiona pustakami) 8).
Następnie murarze trochę ją pokiereszowali, potem próbowali ją otynkować na zielono (to kolor elewacji naszego domu). Jak trochę przyszła do siebie, zaczęła zawadzać mojemu M. Wtedy wkroczyłam ja - na wpół wykopaną gruszę uratowałam - po to żeby dopadło ją choróbsko. Opryski, nawożenie, niewielkie przycinanie pomogło i miała parę gruszek. Od tego momentu stała się ulubionym obiektem rodziny, więc zaczęła kaprysić raz skąpo owocując a innym razem wcale.
W ubiegłym roku przeszła samą siebie - wydała ok. 20 owoców, które spadły jeszcze zielone albo na wpół zgnite, albo dojrzałe ale się rozpapciały nim doleciały na ziemię

Ten rok też jej nie oszczędzał: na wiosnę przymrozek, wichury, grad, jednak zadziwiająco dużo owoców utrzymało się na drzewie.
Plan jest taki: zrywamy jeszcze nie do końca dojrzałe gruszki, ile się da i ile dostaniemy, a potem na sianko niech dojrzewają :P :P :P
Ooo !!! będzie wyżera
