Moniko - dużo sił, zarówno fizycznych, jak i psychicznych, bo to w Twoim przypadku jest bardzo potrzebne. Nie lubię się wywnętrzać publicznie, ale to co napiszę, może Ci pomoże...
Przez kilka lat opiekowaliśmy się teściem z postępującym otępieniem na tle naczyniowym (diagnozowano różnie, jako demencja i jako Alzheimer), a ostatnie trzy lata był już w takim stanie, że wymagał nieustannej opieki i nadzoru. Z racji tego, że młodsza córka jest upośledzona i wymaga odrobinę większej opieki, zajmuję się domem. Mąż jest tłumaczem i też pracuje w domu, co nam znacznie ułatwiło zajmowanie się tatą. Mój teść był osobą bardzo zamkniętą w sobie i nie okazującą żadnych uczuć, tzw. trudny charakter. Paradoksalnie, ta straszna choroba, odbierająca ludziom osobowość i pamięć, zmieniła jego nastawienie do życia - łatwiej było z nim nawiązać kontakt - oczywiście poza momentami "ataków". Nie powiem, że było lekko, bo nie było. Ucieczki z domu, szukanie go, nieustanne "kombinowanie" i wywracanie na siebie różnych przedmiotów, upadki (bo z uporem chodził czasami godzinami po schodach w górę i w dół). Najgorsza była agresja (zanim włączono jakiekolwiek leczenie i zadziałało) było ciężko, zdarzało mu się nas uderzyć i przestawienie zegara biologicznego - spał w dzień, wariował w nocy, budząc wszystkich. Gdy doszło do tego, że starsza córka w dzień swoich 18. urodzin wylądowała na neurologii, bo z niewiadomych przyczyn drętwiały jej ręce i nogi, a kręgosłup bolał tak, że płakała, myślałam, że nie uniesiemy już niczego więcej... Ale jak się musi, to się da radę. I tak jak piszesz, nie zawsze można się pogodzić z tym co nas spotyka, ale można próbować stawić temu czoło.
Z czasem tata słabł fizycznie, a stan umysłowy szybko się degenerował - pod koniec życia ledwo chodził i praktycznie nie mówił, pokazując tylko czasami na coś co go interesowało, albo próbując mamrotaniem zwrócić naszą uwagę. Wymagał całkowitej obsługi - w kwestiach higieny, ubioru i wszystkiego innego, pochłaniając coraz więcej naszej energii - ale gdy przestał być agresywny i coraz bardziej przypominał dziecko od nas całkowicie zależne, było nam jakoś łatwiej przyjąć to wszystko co niosła jego choroba. Wydawało nam się, zwłaszcza mężowi, bo on bardzo przeżywał chorobę taty (mając w pamięci jego obraz w sile wieku), że są rzeczy - zwłaszcza w higienie osobistej - których nie będziemy w stanie "przebrnąć", a okazało się, że gdy przyszła taka chwila, nie mieliśmy z tym większych problemów.
Oczywiście bywały momenty zabawne i śmieszne, ale więcej było tych trudnych i nerwowych. W końcu postanowiliśmy wynająć opiekunkę, która trochę nas odciąży przy zabiegach higienicznych związanych z tatą i umożliwi nam wspólne wyjścia raz na jakiś czas (przez trzy lata zawsze ktoś z nas zostawał z tatą, poza tygodniowymi wakacjami i kilkoma dniami w roku, wszędzie musieliśmy jakoś planować opiekę nad tatą). Udało nam się znaleźć - z trudem - panią, która miała mamę z demencją i wiedziała co i jak, spodobała się i nam, i tacie. Wtedy też nastąpiło kolejne pogorszenie, tata praktycznie przestał mówić, więcej siedział i leżał, niż chodził. I ta jego bezsilność, i to jak rano się cieszył, gdy mąż wchodził do niego, aby mu pomóc wstać z łóżka i go ubrać, te - zupełnie niepodobne do teścia - momenty, gdy nie mogąc mówić, z wdzięcznością małego dziecka głaskał nasze ręce sprawił, że naprawdę pogodziliśmy się z jego chorobą i przestaliśmy się "szarpać" (nie umiem tego opisać, ale myślę, że zrozumiesz) - stwierdziliśmy, że pani będzie przychodzić tylko wtedy, gdy będziemy chcieli gdzieś wyjść całą rodziną, ale skoro żadne z nas nie wyobraża sobie, żeby obca osoba myła i ubierała nas w chorobie, to dlaczego tata ma to znosić? W końcu to jest już praktycznie ostatnia z niewielu rzeczy jaką możemy mu od siebie dać.
Przyszła wiosna zeszłego roku i zupełnie nagle nad ranem tata dostał silnego krwotoku wewnętrznego i zmarł. W domu, w otoczeniu bliskich, a zanim zabrano jego ciało, przyjechało jego rodzeństwo, aby się przy nim pomodlić. Dwa tygodnie wcześniejsze był w wyjątkowo dobrym humorze, próbował nam okazać swoją wdzięczność, były chwile naprawdę zabawne i rozczulające.
Po czasie - gdy ból i pewne emocje zelżały - na pewno jedno wiem, warto było! Zresztą mąż by chyba nie zniósł, gdyby musiał teścia oddać do domu opieki. A tak wiemy, że mimo, że może nie byliśmy najlepszymi opiekunami, ale staraliśmy się bardzo, żeby tata był bezpieczny i zadbany. Nasze córki dostały lekcję, której mam nadzieję nie zapomną. Opieka nad tatą i to, że zmarł w domu złagodziły ból i pozwalają spoglądać w tył ze spokojem. Gdyby odszedł w swoich najgorszych momentach, być może sprawa wyglądała by inaczej, a tak - mogliśmy naprawdę poczuć szczery żal, że umarł, a nie ulgę. Dostaliśmy naprawdę dobry ostatni czas.
To, że chcesz się opiekować tatą i starasz się zapewnić mu jak najlepszą opiekę, to najważniejsze. Myślę, że nawet zapadając się w niepamięci, tata czuje, że go kochasz i czuje się bezpieczny - a poczucie spokoju i bezpieczeństwa na pewno dużo dają. Napiszę straszny banał, ale prawdziwy - czas leczy rany. Twoje też uleczy
