Wyczesany to on już jest...prawie

jeszcze tylko popodcinać to i owo, przekopać tu i ówdzie, inspekcik zrobić, i takie tam...ech, mnóstwo pracy, jeszcze jedna sobota by się przydała - a swoją drogą, przez całą zimę narzekałam na kręgosłup, a po ubiegłej sobocie spędzonej nad rydlem - nic nie boli, nigdzie nie strzyka, a cżłowiek rześki jak młode ptaszę

no niestety, na najbliższą sobotę liczyć nie mogę, bo we środę wybywam do Dublina, odwiedzić brachola

i zostaniemy tam parę dni. Bardzo się cieszę, ale i trochę się boję, bo nigdy w zyciu nie leciałam samolotem, a tu jeszcze trzeba grać twardziela przed dziećmi...co tam, to tylko trzy godziny, za starych czasów do babci osobowym dłuzej się jechało
A zresztą, w czasach kiedy byłam zwariowaną fanką U2, bardzo chciałam zwiedzić to miasto
Co do serduszki, to ona naprawdę ma jakąś nazwę odmianową (wiedziałam, kto jak kto, ale Marta po prostu MUSI o to spytać ;-) ) tylko nie pamiętam, jaką. Niestety, zakwitła mi w piwnicy, czego się kompletnie nie spodziewałam, no i pokrój ma nijaki...ale jak się przyjmie, to się poprawi. Te kwiatuszki rzeczywiście milusie
